sobota, 18 sierpnia 2018

Na "Dachu Europy" - Mont Blanc (4810 m n.p.m.)


Po długiej i śnieżnej zimie, oraz bardzo niestabilnej pogodowo wiośnie, mieliśmy spore obawy o warunki w Alpach. A jednak znowu dopisało nam dużo szczęścia - we Francji trafiliśmy na tydzień bardzo dobrej pogody, ze słońcem i wysoką temperaturą. Co więcej, droga klasyczna przez schronisko Gouter okazała się być w doskonałym stanie, z wyraźną ścieżką doprowadzoną na sam szczyt...

Ale może po kolei... Zdobywanie Blanca to dwudniowa impreza, oczywiście nie licząc wcześniejszej aklimatyzacji na Gran Paradiso i Petite Aiguille Verte. Ponieważ nocowaliśmy w Chamonix, to zaczyna się ona pobudką już o 04:00 bo przed nami długa droga do pokonania. Najpierw przejazd samochodami na parking Le Crozat, skąd "taksówka" z napędem 4x4 podwiozła nas do Gare de Bellevue (1794m n.p.m.).

W wersji klasycznej wjechalibyśmy koleją aż do Nid d’Agile (2380m n.p.m.) co pozwoliłoby nam znacznie zaoszczędzić czas. Niestety, w tym sezonie kolej jest w remoncie i jeździ na skróconej trasie - dodatkowy dystans i przewyższenie (prawie 600m) między Bellevue, a Nid d’Agile trzeba było pokonać na nogach, z całym dobytkiem na plecach. 

Powyżej 2400m n.p.m. zaczynają się pierwsze płaty śniegu, więc wbijamy się w pancerne buty wysokogórskie dotychczas przytroczone do plecaków. Lekkie buty podejściowe wędrują między skały i kamienie. Będą tam czekać aż do naszego powrotu, bo przecież każdy gram zbędnego balastu zmniejsza nasze szanse na powodzenie. Lżejsi o buty, kontynuujemy wędrówkę i ok. 10:40 docieramy do schroniska Tete Rousse, położonego na wysokości 3167 m n.p.m.

Po krótkim odpoczynku i posiłku następuje „osprzętowienie” – zakładamy uprzęże, raki, kaski i wiążemy się liną i ruszamy dalej w zespołach 2-3 osobowych. Zgodnie z zasadami bezpieczeństwa na Mont Blanc, 1 przewodnik nie ma prawa prowadzić na linie więcej niż 2 osoby. A przed nami najtrudniejszy i najniebezpieczniejszy fragment - słynny Grand Couloir, którym wraz z upływem dnia spada coraz więcej kamieni i fragmentów skał. W dolnej części jest on zabezpieczony liną poręczową, w którą wpina się przy jego pokonywaniu. Na dalszym odcinku pomoc stanowi stalowa lina, która ma ułatwić wspinaczkę w dość stromym, skalnym masywie. Około miesiąca po naszym przejściu, w kuluarze nastąpił potężny obryw skalny zrywając linę poręczową. W wyniku tego, droga klasyczna na Mont Blanc była przez pewien czas niedostępna.

Mam wrażenie że od tego czasu bieg wydarzeń zdecydowanie przyspieszył. Pokonanie kuluaru zajęło nam nieco ponad 3h i tuż przed 14:00 byliśmy w Refuge du Gouter. Po zameldowaniu się i zjedzeniu obiadu, dosłownie „odcięło nam prąd". Potem pobudka, kolacja o 18:30, odprawa przed atakiem szczytowym i wreszcie długie, nieudane próby zaśnięcia. Emocje robią swoje!

Dzień ataku szczytowego zaczyna się śniadaniem o 02:00, a nie więcej niż 45 minut później następuje wymarsz w kierunku szczytu, przez Dome du Gouter i awaryjny schron Vallot. I tutaj mógłbym dosłownie zacytować opis wejścia na Elbrus - bo choć na Mont Blanc trasa i ukształtowanie terenu są zdecydowanie ciekawsze, widowiskowe i trudniejsze, to wejście na niego jest również mozolnym poruszaniem się w śnieżnym terenie, krok po kroku walcząc z brakiem kondycji i ograniczeniami własnej psychiki, która chętnie zmusiłaby ciało do zawrócenia. Fenomenalnie za to prezentuje się na ramieniu Mont Blanc linia utworzona przez świecące czołówki wspinaczy! To jeden z lepszych widoków jakich doświadczyłem w górach. Jest zimno, ale nie jest to ekstremum jakiego się spodziewałem. Negatywnie na odczuwalną temperaturę wpływa natomiast niezwykle porywisty wiatr, który przy odrobinie ludzkiej nieuwagi, mógłby z łatwością przestawić dorosłego wspinacza. Bez puchowych łapawic ani rusz, więc trudno się zmusić do wyciągnięcia aparatu czy kamery i zrobienia choćby kilku zdjęć. Tutaj serdeczne podziękowania należą się Grześkowi Bargielowi, który zapewnił nam dość bogatą dokumentację fotograficzną odcinka powyżej schroniska Gouter.

Na szczycie stanęliśmy po ok. 5h marszu, co jest całkiem niezłym wynikiem jak na wycisk który dała nam góra (głównie za sprawą wiatru i słabej kondycji). Na wierzchołku zabawiliśmy dosłownie kilka minut, po czym nastąpił odwrót - w drodze powrotnej również musieliśmy pokonać kuluar o sensownej porze w obawie przed kamieniami. Tempo sprawiło że do Refuge du Gouter dotarliśmy o 11:00, a do Refuge Tete Rousse już o 12:30. Pozostała część dnia to szybsze lub wolniejsze pokonywanie kilometrów w dół, wymiana wrażeń i jak to zwykle... snucie i weryfikowanie górskich planów na przyszłość, bo przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Trasa:
Bellevue (1794 m n.p.m.) - Nid d'Agile (2380 m n.p.m.) - Refuge Tete Rousse (3167 m n.p.m.) - Refuge du Gouter (3815 m n.p.m.) - Dome du Gouter (4306 m n.p.m.) - Mont Blanc (4810 m n.p.m.)
Różnica wysokości: 3016 m;

Fot. Maciek, Grzegorz Bargiel















poniedziałek, 23 lipca 2018

Akcja aklimatyzacja: Petite Aiguille Verte (3512 m n.p.m.)

Od ciemnej nocy, która to przeszła niepostrzeżenie w niezbyt pogodny poranek, powtarzaliśmy pytanie: co to właściwie jest ten "Wert"?!? Po zapoznaniu się ze zdjęciami w Googlach okazało się, że chodzi o górę o nazwie Petite Aiguille Verte (3512 m n.p.m.), czyli "Mała zielona igła". A jak wiemy, igły są... dość ostre ;) Jedyne pocieszenie wypływało z faktu, że wyjeżdżamy kolejką i nie będziemy za dużo się męczyć przed Blankiem, tylko... trochę się powspinamy.

Zatem udaliśmy się do miejscowości Argentière, skąd dwoma kolejkami, Lognan (wjeżdżającą na 1972 m n.p.m.) oraz Grands Montets (3300 m n.p.m.) dotarliśmy w pobliże lodowca. Stąd po krótkiej lekcji jak nie należy nosić plecaka oraz jak najwygodniej chodzi się w rakach po śniegu, ruszyliśmy w stronę grani. Z daleka wyglądała tyleż imponująco, co niegroźnie. No właśnie. Z bliska było nieco gorzej ;) A mi włączył się tryb marudzenia. Wszystko było nie tak: za gorąco, za szybko, za trudno, boję się, nie dam rady i ogólnie, skąd przyszło mi do głowy wybierać się w Alpy i w dodatku chodzić w rakach po skale...?!?

Na szczęście anielska cierpliwość asekurującego nas Grześka i najlepszej partnerki od liny, Basi, pozwoliła mi w końcu poczuć bluesa i uwierzyć, że dam radę. I że schodzeniem będę martwić się później. Na szczęście schodzenia było niewiele, bo zastąpiły je zjazdy. A zjazdy... Zjazdy są super.

Nawet coraz gorsza pogoda (zaczął padać śnieg) nie była już niczym strasznym, kiedy wreszcie poczuliśmy prawdziwą radość z przejścia stu pięćdziesięciu metrów naprawdę ciekawej grani...

Oczywiście próbowałam sobie nieco podnieść morale pytając, czy ta droga jest trudna itp., ale usłyszałam, że... niestety wcale nie ;)

Niemniej jednak, kiedy postawiliśmy nasze stopy znów na bezpiecznym terenie, byłam już w takiej euforii, że zaplanowałam wejście na połowę tatrzańskich szczytów niedostępnych szlakiem. Gorąca herbata jeszcze nigdy nie smakowała tak cudownie, a zakwasy w udach nigdy nie napawały taką dumą... Podobnie jak siniaki, które pokrywały całe nasze kolana i łydki. W końcu czasem trzeba było uprawiać "kalwarię" ;)

Tego dnia pomyślałam sobie, że wysokość góry naprawdę nie jest najważniejsza. "Mała zielona igła" dała nam nieco w kość, ale rozmawialiśmy o niej jeszcze przez wiele dni, nawet szykując się na najważniejszy punkt programu...

Trasa:
Argentière (1260 m n.p.m.) - Lognan (1972 m n.p.m.) - Grands Montets (3300 m n.p.m.) - Petite Aiguille Verte (3512 m n.p.m.) - Grands Montets (3300 m n.p.m.) - Lognan (1972 m n.p.m.) - Argentière (1260 m n.p.m.)
Suma podeść: 212 m; skala trudności: łatwo ;)

Kilka zdjęć autorstwa Maćka i Bartosza:

   

oraz filmiki zrobione przez Grześka Bargiela:

sobota, 7 lipca 2018

Akcja aklimatyzacja: Gran Paradiso (4061 m n.p.m.)

Jak powiedzieli, tak zrobili - nadszedł czas na coś dużego. Tym czymś okazał się być najwyższy szczyt Europy (choć według niektórych udało się to już dwa lata temu na Kaukazie ;-) ), czyli Mont Blanc (4810 m n.p.m.). Podobnie jak na Elbrus, teraz również wybraliśmy się z przewodnikami.

Ale zanim postawi się stopę na Dachu Europy, trzeba się troszkę namęczyć. No i oczywiście zaaklimatyzować.

Na pierwszy krok w tym kierunku wybraliśmy Gran Paradiso, szczyt wznoszący się w Alpach Graickich we Włoszech. Przez całą drogę do podnóża góry, czyli parkingu w miejscowości Pont, obawialiśmy się czy w ogóle dojdzie do jakichkolwiek akcji górskich, gdyż ulewa rozpoczęła się jeszcze w Polsce i przez niemal całe 15 godzin podróży samochodem nie było widać szans na poprawę. Jednak słoneczna Italia nie bez powodu jest tak określana. W Dolinie Aosty było już pięknie i gorąco, więc po spotkaniu z naszymi przewodnikami i zostawieniu zbędnych rzeczy w samochodzie, ruszyliśmy do góry.

Podejście do schroniska jest bardzo łatwe i niezbyt długie (ok 2 h), w dodatku bardzo malownicze. Tutejsza przyroda obfituje w rzadkie gatunki roślin, których oczywiście nie udało mi się zapamiętać... Ale za to widziałam świstaka :) Warto wspomnieć że obszar objęty jest parkiem narodowym Gran Paradiso.

Schronisko Rifugio Vittorio Emanuele II położone jest na wysokości 2735 m n.p.m. Jak to w typowym alpejskim schronisku, czekały na nas koszyczki na sprzęt i klapki na zmianę (niezmiennie mnie to fascynuje), natomiast zaskoczeniem okazała się być obecność wody - za cenę 3 EUR można było wziąć gorący prysznic. Przy dwudaniowej kolacji z deserem nasza 9-osobowa grupa zasiadła do planowania dni kolejnych. Mieliśmy jeszcze całkiem sporo czasu na regenerację i sesję zdjęciową, ale wkrótce trzeba było iść spać, bo o 4:30 podawano śniadanie, a o 5:00 w pełnej gotowości mieliśmy się stawić przed schroniskiem.

Prawie dokładnie tak się stało ;-) Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w kierunku szczytu. Najpierw czekało nas typowej podejście po kamieniach a gdzieniegdzie po śniegu. Temperatura była całkiem przyjemna, bo dopóki nie wyszliśmy na lodowiec, gdzie w nieco bardziej otwartej przestrzeni mocniej wiało, wystarczała bielizna termiczna i bluza (większe zmarzluchy oczywiście założyły kurtki ;-) ). 

Kiedy dotarliśmy do lodowca, podzieliliśmy się na zespoły dostosowane do tempa poszczególnych uczestników, związali liną, założyli raki i ruszyli mozolnie do góry. Podejście pod szczyt jest łatwe, i jak się dowiedziałam od przewodnika, o niezbyt dużym nachyleniu. Idąc tą trasą miałam jednak wrażenie, że wyzionę ducha, lub po prostu w niecenzuralnych słowach powiem, że odpuszczam. Moja kondycja pozostawia wiele do życzenia, ale na pewno nie bez znaczenia był fakt zmęczenia podróżą i pierwszy kontakt z taką wysokością po dłuższej przerwie.

Po ok 5 godzinach człapania (oczywiście pozostali dotarli wcześniej) udało mi się zdobyć Gran Paradiso, moją trzecią górę o wysokości ponad 4 tys. m n.p.m. Ostatnie 60 m, to już elementy mikstowej wspinaczki. Niezbyt trudnej, ale jednak w dość eksponowanym terenie i... wielkich korkach! Gran Paradiso to niezwykle popularny szczyt, dlatego czasem na zdjęcie z Madonną trzeba trochę poczekać... Widok jednak zapiera dech w piersiach.

Zejście należało do dość monotonnych, śnieg roztapiał się w grzejącym słońcu i nogi zaczynały się nieco plątać. Jednak radość ze zdobytego szczytu i siły powracające w miarę zmniejszania wysokości pomogły uporać się z drogą do schroniska. A tam oczywiście zwycięska pasta z pesto i włoska kawa... Po krótkim odpoczynku zeszliśmy na parking i ruszyli w stronę kolejnego celu. Ponieważ tunel pod Mont Blanc, którym można dostać się z Włoch do Francji miał być w tę niedzielę zamknięty, nie zwlekaliśmy z pokonaniem go jeszcze tego sobotniego popołudnia.

W Chamonix odnaleźliśmy nasz nocleg w pensjonacie na obrzeżach miasteczka (ceny nie należą do przyjemnych, więc budżetowa opcja sprawdziła się idealnie) i udaliśmy się na zasłużone zwiedzanie słynnego kurortu. Ale jak zawsze, niezbyt długie - rano czekało nas kolejne wyzwanie.

A wyzwanie brzmiało tak: Jutro zbiórka o 5:00. Musimy złapać pierwszą kolejkę. Musicie poćwiczyć chodzenie w rakach po skale, więc trochę się powspinamy...

Trasa:
Pont (1960 m n.p.m.) - Rifugio Vittorio Emanuele II (2735 m n.p.m.) - Gran Paradiso (4061 m n.p.m.) - Rifugio Vittorio Emanuele II (2735 m n.p.m.) - Pont (1960 m n.p.m.)
Suma podejść: 2101 m; skala trudności: F+/PD-

Zdjęcia autorstwa Maćka i Basi: