środa, 20 sierpnia 2014

Breithorn (4165 m n.p.m.) - czterotrysięcznik dla każdego

No właśnie... czy każdy może zdobyć czterotysięcznik? W przypadku Breithornu właściwie jedynym problemem jest aktualna zawartość portfela zdobywcy - kolejka linowa wywożąca śmiałków na Klein Matterhorn (3885 m n.p.m.) jest najwyższą oraz prawdopodobnie również najdroższą w Europie. Za 99 CHF otrzymujemy jednak ponad 30 minut (w jedną stronę, z jedną przesiadką) niesamowitych wrażeń i przepysznych widoków na jeden z najpiękniejszych górsko rejonów Europy, jeśli nie Świata.

Z górnej stacji kolejki wszystko odbywa się już jednak bez historii - trudności techniczne żadne, co niestety powoduje jednak spore tłumy na trasie i szczycie. Całość zdobycia góry sprowadza się do równego rytmu: 30 kroków, przerwa na oddech, 30 kroków, przerwa na oddech.... Nagrodą jest piękna panorama z Matterhornem na pierwszym planie. Gorąco polecam!

Trasa: 
Zermatt - Klein Matterhorn (3885 m) - Breithorn (4165 m) - Klein Matterhorn (3885 m) - Zermatt


piątek, 15 sierpnia 2014

Weissmies (4017 m n.p.m.), czyli do trzech razy sztuka...

Po zdobyciu Allalinhornu i nieudanej próbie na Weissmies we wrześniu 2013 roku, pozostawał we mnie pewien niedosyt. Zdobycie pierwszego szczytu (4027 m n.p.m.) przy pomocy kolejki (Metro Alpin) i wycofanie się z drugiego (nieprzygotowanie sprzętowe i kondycyjne) sprawiło, że Weissmies wydawał się naturalnym kandydatem do powtórki w następnym roku. Więcej – potraktowałem zmierzenie się z nim jako osobiste wyzwanie i nie dopuszczałem myśli że może się nie udać.

A w 2014 wcale nie zapowiadało się lepiej… Długa podróż samochodem bezpośrednio z Polski, zakończyła się na parkingu w Saas Almagell pięknego niedzielnego poranka (pominę tutaj wszelkie Szwajcarskie udogodnienia, łatwość zostawienia samochodu na 3 dni, itd. – zachwyty nad tym alpejskim krajem znajdziecie tutaj). 24 godzinna podróż i konieczność wyniesienia na własnych plecach dobytku na najbliższe 3 dni, z dodatkiem sprzętu wspinaczkowego, a także dość słabe przygotowanie fizyczne (niemal zerwaliśmy się od biurek) sprawiły że pierwszy dzień znieśliśmy baaaardzo ciężko. Pokonanie 1200 metrów różnicy wzniesień, z ciężkimi plecakami, w przenikliwym zimnie i siąpiącym deszczu zajęło nam ponad 6 godzin. Każdy zakręt wydawał się tym ostatnim ale wciąż nie otwierał widoku na schronisko. Droga dłużyła się niesamowicie. Nie do wiary, że 3 dni później pokonam ten sam odcinek w 2 godziny 15 minut… niezwykła siła aklimatyzacji.

W Almagellerhütte (2894 m n.p.m.) bez zmian w porównaniu do zeszłego roku – te same ceny, ten sam nienaganny porządek, ta sama perfekcyjna obsługa. Tylko ludzi zdecydowanie więcej, bo to przecież środek sezonu. Tym razem lądujemy w wieloosobowej sali, w której panuje przenikliwe zimno, ale po napełnieniu żołądków nawet to nie przeszkadza nam w szybkim zaśnięciu. Fatalna pogoda i olbrzymie zmęczenie sprawiają że decydujemy o przełożeniu godziny wyjścia w kierunku szczytu. Jak zabici przesypiamy pełnych 12 godzin, skąd bowiem możemy sądzić że nocą wszystkie chmury zostaną rozwiane. Ci którzy zdecydowali się na atak o 4 rano, zostali tego dnia nagrodzeni zdobyciem szczytu. Nam czasu wystarcza tylko na dojście na wysokość 3500-3600 m n.p.m. i powrót do schroniska. Rezygnujemy jednak z luźnego następnego dnia, i decydujemy że będziemy atakować szczyt.

Wyście w celu zdobycia szczytu, zaczyna się w przypadku Weissmies standardowo o godzinie 4. Szybkie śniadanie w licznym towarzystwie pozostałych wspinaczy udających się do góry, i już po pół godzinie niemalże biegniemy z Tomkiem na przełęcz Zwischbergenpass oświetlając sobie drogę czołówkami. Mimo ujemnej temperatury, przy tym tempie szybko robi się gorąco – ubiór to dla mnie wciąż największe wyzwanie przy zdobywaniu czterotysięczników. Niebo szarzeje, kiedy jako 3 zespół docieramy na przełęcz i tuż ponad nią zakładamy raki. Z ich pomocą, oraz czekanów/kijków wspinamy się łatwym śnieżnym polem aż do ok. 3600 m n.p.m. – tam gdzie dotarliśmy dzień wcześniej. Tutaj – niespodzianka – dane nam jest zobaczyć widmo Brockenu. Pierwsze w mojej górskiej karierze, więc jak najszybciej trzeba zobaczyć jeszcze 2 żeby zdjąć klątwę… ;) Teraz zdejmujemy raki i przytraczamy czekany, za to wiążemy się liną – zaczyna się zabawa w skale. Z mojej perspektywy nie taka łatwa jak opisują to wspinacze czy przewodniki z którymi się zetknąłem. Ręce pracują nieustannie, staramy się "ulotnie" asekurować, co kilka kroków poszukujemy jak najlepszej drogi. Sprawę ułatwia duża liczba bardziej doświadczonych zespołów z którymi się wspinamy, ale te dość szybko nas mijają i już wkrótce jesteśmy ostatnimi na drodze. Wreszcie osiągamy grań szczytową, ponownie zakładamy raki, i teraz już dość łatwo, choć w bardzo eksponowanym terenie kierujemy się w stronę szczytu. Jest on dużo dalej niż ocenialiśmy to pierwotnie. Jeszcze nigdy nie stałem, co tam – nie mijałem się na tak wąskiej ścieżce. Miejsca jest na 2-3 stopy, a po obu stronach głęboka przepaść. Niesamowite. Wreszcie, po ponad 6 godzinach wspinaczki jesteśmy na szczycie – uczucie jest fantastyczne. Szczególnie przy świadomości że góra została zdobyta od podstawy wyłącznie siłą własnych mięśni, bez kolejek, wyciągów , itd. Niestety widoków nie ma zbyt wiele, ze względu na kłębiące się chmury. Zgodnie z uzgodnionymi wcześniej limitami, niemal natychmiast zaczynamy schodzić. Znowu następują mijanki (ktoś jeszcze o tej porze idzie na szczyt?!?!), a wkrótce wchodzimy w skalną grań. Ta jest jednak dla nas mocno wyczerpująca i – nie bójmy się tego słowa – całkiem trudna. W takiej sytuacji, przy pierwszej możliwej okazji decydujemy się na zejście z niej na śnieżne pole znajdujące się po lewej stronie i schodzenie nim równolegle do grani – o tyle ryzykowne, co wypróbowane przez innych (przynajmniej wg. informacji ze schroniska i przewodników).  Po długim trawersowaniu łączymy się z resztą naszego zespołu który czekał z pożywieniem na wysokości 3600, i teraz już dość szybko, choć z plączącymi się ze zmęczenia nogami schodzimy do schroniska. Cała ta pętla zajęła dokładnie 12 godzin.

Jesteśmy wyczerpani, a trzeba jeszcze dojść do samochodu – na następny nocleg w Almagellerhütte nie możemy sobie pozwolić: czeka na nas kwatera w Täsch, parking jest opłacony tylko do końca dnia… pozwalamy więc sobie tylko na szybką zupę i doskonałe szwajcarskie piwo (po takim dniu, jakie nie byłoby doskonałe) , przepakowujemy bety i ruszamy na dół… Już bez większych przygód, przy pięknej pogodzie docieramy do parkingu późnym popołudniem.

Weissmies został wreszcie zdobyty i wyjście to dało nam wiele satysfakcji. Góra jest piękna, nie oblegają jej tłumy wspinaczy, nie ma właściwie jak ułatwić sobie wejścia idąc drogą pierwszych zdobywców. Wszystkim chętnym gorąco polecam – to jest to „coś” więcej dla początkujących alpinistów, ale też nie jest to góra łatwo dostępna dla każdego. Zdecydowanie wymaga dobrej kondycji i aklimatyzacji, obycia ze skałą i przede wszystkim ekspozycją w górach wysokich a nadto dokładnego planowania i żelaznego egzekwowania planu, w przeciwnym razie jej zdobywanie może skończyć się niepowodzeniem i frustracją.

Trasa: 
Saas Almagell (1673 m) - Furggstalden - Almagelleralp (2194 m) - Almagellerhutte (2894 m) - Zwischbergenpass (3268 m) - Weissmies (4017 m) - Zwischbergenpass - Almagellerhutte - Almagelleralp - Saas-Almagell.


  *Zdjęcia: Tomek & Maciek. All rights reserved.