niedziela, 4 maja 2014

Pechowa trzynastka, czyli jak nie należy układać trasy...

Tegoroczna majówka miała upłynąć w całości na pokonywaniu kolejnego odcinka Głównego Szlaku Beskidzkiego. Plan przewidywał start na Przełęczy Glinne i metę w Krościenku nad Dunajcem. Przewidywał, bowiem nie został zrealizowany. Start utrudnił nam pewien przewoźnik, który nieoczekiwanie odwołał kurs autobusu do Bielska, jedynego który umożliwiał nam dotarcie do Korbielowa o sensownej godzinie. Trzeba było więc przerzucić się na samochód, który miał zostać odebrany w późniejszym terminie.

Pierwszy dzień udał się bez przykrych niespodzianek, pokazał jednak totalny brak formy. Kto by pomyślał, że dwa tygodnie choroby i miesiąc bez biegania potrafią człowieka tak osłabić, że każdy krok sprawia mu trudność... Na szczęście trasa była dość krótka (około 6 godzin) i po godzinie 18:00 zameldowaliśmy się w schronisku na Markowych Szczawinach. Po 9 godzinach snu drugi dzień zapowiadał się znakomicie... Tym razem według mapy czekało nas 9 godzin wędrówki.

W miarę pokonywania kolejnych odcinków czuliśmy się coraz lepiej. Szybko wspięliśmy się na Babią Górę (1725 m n.p.m.) i równie szybko zbiegliśmy na Przełęcz Krowiarki. Około 11:00 byliśmy na dole. Tłumy majówkowiczów dopiero udawały się na szczyt. Wraz z nimi udawały się również ciemne chmury... Pogoda zaczęła się psuć, a wraz z nią cały wypad. Po drodze na Halę Krupową natrafiliśmy na ogromne utrudnienia w postaci powalonych drzew, które nie były nawet przecięte i zmuszały do znacznego nadłożenia drogi. Dobrze, że w tym wszystkim udało się znaleźć szlak... Niestety część chmur gnała w naszym kierunku i około 15 minut od schroniska zostaliśmy doszczętnie zmoczeni i uraczeni gradem. A w schronisku początkowo trzeba było przeczekać deszcz w przedsionku, bowiem znajdowało się w nim chyba 4 razy więcej ludzi niż może ono pomieścić. Jakby tego było mało, okazało się że nie policzyliśmy jednego odcinka trasy i pozostały nam jeszcze 4 i pół godziny marszu, w miejsce przewidywanych 3.

Jak to zwykle bywa w takich momentach, kiedy po 12 godzinach marszu człowiek nie wie już jak się nazywa, PTTK leci sobie w kulki... szlak pomiędzy Bystrą a Jordanowem wchodzi do rzeki. Być może latem woda sięga tu do kolan, jednak po wiosennej burzy tak gdzieś do szyi. Na poszukiwania mostu udaliśmy się torami kolejowymi, nieustannie oglądając się za siebie i nadstawiając uszu, czy czasem nie słychać gwizdu pociągu. Podobno linia jest zamknięta z powodu remontu, ale wszyscy czuliśmy jakiś podświadomy niepokój :) Poza tym w godzinę to można się dostać z jednej miejscowości do drugiej najwyżej samochodem, bo na pewno nie pieszo, a taki czas podają tabliczki na szlaku.

Kiedy po 13 i pół godziny marszu dotarliśmy do Jordanowa niemal jasne było, że tutaj wycieczka się zakończy. Przeciwko mnie były tym razem również buty, jakby chciały mi zakomunikować, że dalej nie mają ochoty iść.

Do PTTK zostanie wystosowany mail, natomiast dla nas wynika z tego weekendu wspaniała nauczka, że 9 godzin marszu to na jeden dzień za dużo. Głównie dlatego, że najczęściej 9 to w praktyce 13.

Poza tym, jak zobaczycie na załączonych obrazkach: Beskidy Piękne Są. Kolejny odcinek GSB już w sierpniu, albo nawet wcześniej. A zdjęcia w następnym wpisie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz