środa, 25 września 2013

Alpy: Austria

Jako pierwsze, najważniejsze wspomnienie na temat tego kraju przychodzi na myśl, że Austriacy nie mówią po angielsku :]

Mają fantastyczne drogi, nieskazitelnie czyste miejscowości, bajecznie ukwiecone balkony w gasthofach i najlepszy chleb jaki jadłam w życiu (za jedyne 14 zł), ale nie mówią po angielsku.

Można za to bez najmniejszego strachu nocować na parkingach przy ich autostradach :-)

Campingi:

Spaliśmy na jednym campingu, który był tak naprawdę we Włoszech, ale jest to region, gdzie Włochy są tylko z nazwy, bo w praktyce to jest jeszcze Austria. Miejscowość nazywa się Toblach (Dobiacco). Nocleg kosztował 13 EUR od osoby, a warunki były naprawdę ekskluzywne :-) Nawet suszarki do włosów w łazienkach. Nieograniczona ilość ciepłej wody zawarta w cenie…

Schroniska:

Odwiedziliśmy dwa schroniska, w tym w jednym spaliśmy (Defreggerhaus, 2963 m n.p.m.) Oprócz tego, że Austriacy nie mówią po angielsku, wszystko świetnie. Brak ciepłej wody w schroniskach to norma, także nie należy się dziwić jeśli po zejściu z gór ludzie nie będą chcieli mieć z nami do czynienia. Wszędzie poza salą jadalną jest przeraźliwie zimno (szczególnie w łazience), na szczęście dwa koce załatwiają sprawę. Śpiwór jest niepotrzebny, chyba że ktoś pała sentymentem do własnej „pościeli”. Nocleg kosztuje 12 EUR (dla członków Alpen Verein). Nie opłacalne jest przynoszenie naszych ukochanych zupek w proszku, ponieważ cena wrzątku to 3,20 EUR, natomiast rosołu (przepysznego) 3,80 EUR. Zarówno w tym schronisku, jak i w Johannishütte (2121 m n.p.m.), gdzie wypiliśmy po piwku (ok. 4 EUR/0,5 l), byliśmy obsługiwani jak w restauracji, co wprawiało nas w lekkie zakłopotanie ;-)

Akcje górskie:

Na Austrie zaplanowana była jedna akcja Górska – Großvenediger (3657 m n.p.m.) Nie zakończyła się ona zdobyciem szczytu, ale kto wie czy w rezultacie nie nauczyło nas to więcej niż niejeden zaliczony wierzchołek. Pogoda w Alpach miażdży totalnie pogodę w Tatrach, zmienia się w ciągu kilku minut i ma gdzieś wszystko. Teraz już wiemy, że puchówka i zimowe spodnie we wrześniu to wcale nie przesada. Opady świeżego śniegu są tu o tej porze zupełnie normalne. Tak samo jak długotrwały deszcz. Na lodowiec natomiast należy wychodzić przed świtem, bo powrót w chmurach w przypadku braku nawigacji jest delikatnie rzecz biorąc niebezpieczny. Niestety zmęczeni podróżą trochę dłużej pospaliśmy i nie zdążyliśmy przed załamaniem pogody, dlatego trzeba było zawrócić. Nie mniej jednak było to jedno z przyjemniejszych wyjść. Dobry wybór na pierwsze spotkanie z lodowcem.

Trasa:

Wiedzie z uroczej miejscowości Hinterbichl (Wschodni Tyrol). Na leśnym parkingu (oczywiście wyposażonym w parkometr z możliwością płacenia kartą) można zostawić samochód, a następnie pieszo lub Venediger Taxi (12 EUR od osoby w jedną stronę) udajemy się do schroniska Johannishütte. Najpierw idziemy drogą (asfaltową to za duże słowo) i nie jest to odcinek bardzo wymagający, choć dość długi. Dlatego naprawdę warto zapłacić wspomnianą kwotę… Stamtąd  podejście prowadzi do Defreggerhaus. To już typowo górski szlak. Wiedzie cały czas mocno pod górę, ale nie jest jakiś zabójczy ;-) Na całość (pierwszego dnia) trzeba przewidzieć ok. 5 godzin (dla osób z dobrą kondycją), lub ok. 3 godzin przy korzystaniu z transportu. Trudno przewidzieć ile potrzeba drugiego dnia na przejście lodowca, ponieważ nie zrobiliśmy tego do końca, ale wyjście ok. 5:00 rano jest zdecydowanie lepszym pomysłem niż wyjście o 7:00 :-)

Poniżej lodowca trudności raczej kondycyjne i oddechowe niż techniczne. Na lodowcu przy dobrej pogodzie raczej bezproblemowo, niezbyt duże nachylenie, dobrze widoczne ślady i (niewielkie) otwarte szczeliny.

Odpowiednie przygotowanie, pogoda i zapas czasu powinny wystarczyć do zdobycia tej naprawdę godnej polecenia góry :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz